Genealogia, czyli Historia Rodziny dla dzieci spisana część II
Izabella Kucińska z domu Kicman (wasza prababcia)
matka Barbary Markowskiej z domu Kucińskiej (babci), która była matką Adriana Markowskiego (taty)
Całkiem pozorny to paradoks, że o pradziadku Władysławie, którego ani widziałem na oczy, wiem nieskończenie wprost więcej niż o jego żonie, czyli mojej babci, z którą dzieliłem mieszkanie aż do roku 1979. Tyle właśnie znaczy rzecz zapisana na papierze! Gdybyż po Waszej prababci zostało coś więcej niż jeden, pół stronicy liczący życiorys i kilka szkolnych świadectw!
Izabella Kucińska, z domu Kicman dziwnym zrządzeniem losu to miała między innymi z mężem wspólnego, że przyszła na świat w Rosji. Co prawda, droga z leżącego ledwie za Dnieprem Charkowa do Warszawy i porównać się nie da z ogromem przestrzeni dzielącej Charków od Irkucka. Jednak jak by nie patrzył to i to pod panowaniem cara, więc analogia wydaje się uzasadniona.
Jak już wspomniałem, Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd Józef i Sabina Kicmanowie wzięli się na Ukrainie i jakimi drogami wrócili nad Wisłę. Pewne jest natomiast, że powrót ich miał miejsce w roku 1920, czyli na dwa mniej więcej lata przed osiedleniem się w Warszawie rodziny Władysława Kucińskiego.
Rodzice Izabelli mieli, wspomniany już wcześniej, dom przy ulicy Liwskiej 12. Prababcia uczęszczała do Gimnazjum im. Klementyny z Tańskich Hoffmanowej i Praskiej Szkoły Muzycznej Natalii Zarodzińskiej.
Co prawda, w krótkim życiorysie datowanym na rok 1950, prababcia wymienia jedynie Szkołę Handlową im. Zuzanny Rabskiej. Nie mam jednak do tej wiadomości zaufania, jako, że ze szkoły tej nie zachowało się żadne świadectwo, przeciwnie całkiem do świadectw z przemilczanego w tym samym życiorysie gimnazjum. Czy może być to podobny przypadek do życiorysu Władysława Kucińskiego, który – pisany rok wcześniej – także pozostawiał wiele niejasności? Dziś tak daleko posunięta ostrożność może wydawać się przesadną, lecz wówczas najpewniej inaczej na to patrzono. Mówimy przecież o czasach najgłębszego stalinizmu.
W 1934 roku, jako panna licząca sobie dwadzieścia jeden lat, Izabella rozpoczęła pracę w Urzędzie Telekomunikacyjnym – tym samym, w którym od siedmiu już bodaj lat pracował Władysław Kuciński. Swobodnie można zaryzykować twierdzenie, że tam właśnie doszło do spotkania pradziadków. W dwa lata później, już jako małżeństwo, Izabella i Władysław wynajęli mieszkanie przy ulicy Parkowej 3, w którym tak często odwiedzaliście babcię i dziadka, i w którym sam spędziłem pierwszych trzydzieści prawie lat życia, by powrócić do niego znacznie później, pod koniec pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku.
Przed wojną wiodło się pradziadkom bardzo dobrze. Prababcia mogła zrezygnować z pracy i poświęcić się prowadzeniu domu. Niezwykłym już dziś wydawać się może zwrot, który ręka jakiegoś urzędnika wpisała w jej dowodzie osobistym, w rubryce określającej zawód, przy mężu. Przeżyli wojnę, choć nie obeszło się bez sprzedaży obrączek ślubnych, a w jednym przynajmniej momencie niewiele brakowało, by moja Mama i jej dwie siostry zostały sierotami.
Jedno z mieszkań w domu przy Parkowej 3 zostało wyznaczone na kwaterę dla oficerów SS z Alei Szucha. Wiadomość ta dotarła do pradziadków z tak niewielkim wyprzedzeniem, że Władysław ledwie zdążył wynieść z mieszkania granaty, słynne później powstańcze sidolówki, w których produkcji i dystrybucji brała udział Izabella. W pośpiechu zakopał je w ogrodzie; ich zardzewiałe zapalniki odnalazł mój Tata podczas przekopywania grządek, gdzieś w latach osiemdziesiątych.
O mocnych nerwach prababci, w każdym bądź razie jeśli chodzi o granaty, świadczyć może następująca historia z czasów okupacji: jest wieczór, prababcia kąpie dzieci przed snem. Do mieszkania wtacza się znajoma z ogromną walizką (co za znajoma, nie wiadomo, w każdym razie mieszkała przez pewien czas u pradziadków i trudniła się tak zwanym szabrem, czyli plądrowaniem opuszczonych, warszawskich mieszkań). Znajoma siada wygodnie, zaczyna grzebać w zawartości walizki i w pewnej chwili zwraca się do prababci, pokazując jakiś przedmiot:
– Niech pani popatrzy, pani Kucińska, jaki dziwny flakonik perfum – po czym zaczyna mocować się z zakrętką.
Prababcia unosi głowę znad balii, w której pluszczą się jej córki i odzywa się zdecydowanym tonem:
– Bardzo proszę to odłożyć. Proszę to postawić na stole.
Nieco zdziwiona kobieta odkłada rzecz.
Dopiero teraz prababcia bierze głęboki oddech.
– To jest granat – informuje, sprawdzając, czy zawleczka pozostała na swoim miejscu i powraca do kąpania dzieci.
Prababcia nie zajmowała się tylko granatami, choć i one mogłyby dać początek całej opowieści, bo rozwoziła je po Warszawie przed powstaniem w dziecięcym wózku, ze swoim własnym dzieckiem, moją kilkuletnią wówczas Mamą. Podejmowała się ponoć również akcji wywiadowczych i sabotażowych. W przeciwieństwie do Władysława, który skupiał się na trosce o dom i dzieci, była podobno człowiekiem o nerwach nie do zdarcia i szaleńczej odwadze.
Powyższe informacje pochodzą od osoby, z którą Wasi dziadkowie pozostawali długo w stosunkach niemal rodzinnych i którą sam przywykłem uważać za ciotkę, choć żadne między nami pokrewieństwo. Mowa o Meli Wolskiej, która w czasie okupacji mieszkała w domu przy Parkowej 3. Jej brat, pełniący trudną do ustalenia dziś funkcję w Armii Krajowej, wykładowca konspiracyjnej podchorążówki był bezpośrednim przełożonym prababci. Podczas okupacji występował pod różnymi, fałszywymi nazwiskami. Jego prawdziwe brzmiało Dziubiński. Nie dożył powstania warszawskiego. Nie wiadomo jednak gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach zginął.
Czy znajoma dostała zawału serca, nie wiadomo, jeżeli zaś chodzi o prababcię, to ciśnie się na usta powtarzane już wielokrotnie spostrzeżenie – przedwojenny był format człowieka!
Niedawno przypomniała mi się jeszcze jedna historia, choć nie umiem powiedzieć, od kogo ją usłyszałem. Wydaje mi się, że od samej prababci. Otóż podczas rewizji, która poprzedziła wprowadzenie się do budynku esesmanów, z jednej ze ścian mieszkania zniknęła makatka. Prababcia bez zastanowienia zwróciła się do niemieckiego oficera o jej zwrot. Oficer ustawił żołnierzy w szeregu, przeszukał ich, a gdy znalazł ową makatę pod hełmem jednego z nich, dał mu po pysku, oddał makatkę, a następnie przeprosił prababcię.
Może była to jedna z przyczyn, dla których miała prababcia do Niemców – mimo wszystko – jakikolwiek szacunek, podczas gdy o Sowietach nie wyrażała się nigdy inaczej, jak tylko „swołocz”? Napisałem „mimo wszystko” bo przecież sama, wraz z babcią ojca chrzestnego Patrycji, ukrywała w kamienicy żydowską rodzinę. Nie była nieświadoma, jak się spraw mają. Witold Lileintal, którego bez trudu znajdziecie (mieszka w Kanadzie i sporo pisze), ma niejedno zdjęcie z waszą babcią, bo bawił się z nią na podwórku kamienicy, przy Parkowej 3. Adolfina Stasiewicz (babcia Juliusza Kostrzewskiego) otrzymała w 2017 roku tytuł „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata”.
Powojenny bieg rzeczy nietrudno przewidzieć, znając historię Władysława. Mając lat czterdzieści, prababcia została sama z trzema córkami. Zabrakło męża, ojca i jedynej osoby której praca zapewniała dotychczas Izabelli i dzieciom w miarę dostatnie życie. Co prawda, domniemywać wolno, że już w początkach lat pięćdziesiątych przedwojenny dobrobyt był w domu prababci tylko wspomnieniem, lecz samotne utrzymanie trzech córek, z których najstarsza miała lat nieco więcej niż dziesięć, oznaczać musiało biedę. Jeszcze nie tak dawno wcale, babcia Basia pokazywała mi wyciągnięte gdzieś z dna szafy pozostałości jedynej lalki, jaką miała w dzieciństwie do zabawy wspólnie z siostrami.
W 1961 roku, Izabella przeżyła jeszcze jedną tragedię. Podczas wycieczki na Mazury utopiła się jej najmłodsza córka, siedemnastoletnia Małgorzata.
To z grubsza wszystko, co mi na temat prababci Izabelli wiadomo. W moich wspomnieniach jawi się jako osoba o surowych obyczajach, zasadniczych poglądach i twardym charakterze. Zapamiętałem ją także jako żarliwą katoliczkę; to ona właśnie, gdy byłem ledwie kilkuletnim dzieckiem, zabierała mnie na niedzielne msze święte. Żyła skromnie z emerytury, jaka została jej po latach pracy w Urzędzie Telekomunikacyjnym, do którego powróciła po nieszczęsnym roku 1953. O Władysławie i jego śmierci nie mówiła nigdy, o okupacji rzadko, a jeśli wymknęło się jej jakieś słowo na temat Armii Krajowej, zawsze przestrzegała, bym broń Boże nie wspominał o tym poza domem. Obawy jej nie wynikały wyłącznie z tragicznych przeżyć, w tamtych czasach były całkiem uzasadnione. W moich dziecinnych latach chodziłem z nią często razem na spacery. Pamiętam, że gdy spotykała znajome i chciała ukryć przede mną treść rozmowy, przechodziła płynnie z polskiego na rosyjski, albo niemiecki.
Zmarła 14 czerwca 1979 roku i podobnie jak Władysław i Małgorzata została pochowana na cmentarzu we Włochach. W 1984 roku spoczęła tam jeszcze jedna z jej córek, Alicja, która była moją matką chrzestną, a w 2020 roku, maja Mama.
Warto w tym miejscu poświęcić nieco uwagi pewnym, charakterystycznym dla rodziny babci Basi, zbiegom okoliczności. Siostry babci, Małgorzata i Alicja, przyszły na świat w czerwcu: Alicja – 15 czerwca 1941 roku, a Małgorzata 25 czerwca 1943. Władysław zmarł 9 czerwca 1953, Małgorzata 1 czerwca 1961 w Boże Ciało, Izabella – 14 czerwca 1979 roku, również w Boże Ciało. Z całej czwórki jedynie Alicja zmarła w innym miesiącu – 14 października 1984, czyli w dzień po urodzinach swojego ojca.
Redagując Kronikę w 2022 roku, mogę do tej sporządzonej dwadzieścia lat temu listy dopisać jeszcze dwie daty. Wasza Mama zmarła w sobotę, 13 czerwca 2020 roku, dwa dni po Bożym Ciele. Babcia Basia, w niedzielę, 18 października 2020 roku.
Warto tu przypomnieć że ojciec prababci Izabelli, Józef Kicman, zmarł 24 czerwca 1942, kilka dni po Bożym Ciele, na rok i jeden dzień przed narodzinami swojej wnuczki – Małgorzaty. Dla mnie są to jedynie daty, dla babci Basi jednak owe zbiegi okoliczności miały ongiś głębsze znaczenie, wskutek czego przez wiele lat z niepokojem oczekiwała każdego kolejnego czerwca. Nawiasem mówiąc, ślady tych dziwnych prawidłowości widać i w najmłodszym pokoleniu: urodziny Patrycji wypadają na trzy dni przed urodzinami babci Basi, Kuba zaś natomiast przyszedł na świat dokładnie w rocznicę śmierci swojego pradziadka.
Na tym rzecz przyjdzie zakończyć. Przyznać muszę ze skruchą, że w rzeczy samej niezbyt wiele potrafię opowiedzieć o prababci Izabelli, z którą bardziej niż z rodzicami wiązały się moje najwcześniejsze lata. Do dziś jeszcze, gdy wspominam ulicę ocienioną przez rozłożyste kasztanowce, widzę wysoką postać mojej babci, w płaszczu, z chustką na głowie, widzę ją taką, jaką była, gdy w ciepłe jesienne poranki odprowadzała mnie na pierwsze lekcje do szkoły.
Jan Dziedzic i Małgorzata Klimowicz (pradziadkowie)
Rodzice Jana Dziedzica (dziadka), który był ojcem Anety Markowskiej z domu Dziedzic (mamy)
Wojciech Janusz i Klara z domu Jausi (pradziadkowie) rodzice Honoraty Korneli Dziedzic z domu Janusz (babci), która była matką Anety Markowskiej z domu Dziedzic (mamy)
Czas podjąć na nowo, zakończone jak dotąd na prapradziadkach, dzieje Waszych przodków po kądzieli. Pójdzie to dosyć szybko, bo antenaci z linii męskiej, czyli rodzice ojca Waszej mamy, nie zatroszczyli się jakoś o pozostawienie po sobie czegokolwiek niemal poza imionami. Byli to Jan i Małgorzata (z domu Klimowicz) Dziedzicowie, żyjący, jak już wcześniej powiedziano, w Radgoszczy, powiat Dąbrowa, w województwie krakowskim.
Kiedy i dlaczego przenieśli się do Lubianki, nie wiemy, faktem jest natomiast, że przez czas pewien byli sąsiadami pradziadków Wojciecha i Klary Januszów. Jan zmarł jeszcze przed II wojną światową, Małgorzata natomiast rozstała się z życiem na przymusowych robotach w Niemczech.
Więcej zapewne byłoby do napisania, gdyby w chwili, gdym rozpoczynał pracę, ojciec Waszej Mamy był jeszcze wśród żywych. Niestety, zabrakło go o wiele wcześniej, niż ja i Mama zaczęliśmy myśleć o małżeństwie.
Losy ludzi, o których mowa, pełne są paradoksów, tak samo dokładnie, jak ówczesna historia ziemi toruńskiej, na której przyszło im pędzić żywot. Johann i Berta, szczerzy Germanie, ze zrozumiałych względów nie wzbudzali sympatii Rzeczypospolitej. W roku 1939 ich córka została wraz z mężem wysiedlona z majątku przez władze niemieckie i przez lata okupacji traktowana była w taki sposób, w jaki obchodzono się wówczas z Polakami. Rodzina Wojciecha i Klary (czyli również Wasza babcia Nela) tylko dlatego nie została wywieziona na roboty do Rzeszy, że w Toruniu akurat zabrakło wagonów kolejowych.
Gdy rodzice babci Neli tułali się w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do życia, w majątku w Lubiance osadzono ich własną, lecz zdaniem władz bardziej germańską z pochodzenia rodzinę. Dziadek Jan Dziedzic, wywieziony z Lubianki na roboty wraz z matką, nie miał dokąd wrócić po wojnie, bo majątek rodziców zagarnęła jego rodzina, jak najbardziej polska.
W jakże prosty sposób, w porównaniu z tymi perypetiami, wygląda młodość prababci Izabelli, która u progu lat czterdziestych w Warszawie przygotowywała powstańcze granaty.
O Wojciechu i Klarze powiedziało się już całkiem sporo, teraz więc tylko uzupełnimy niektóre miejsca ich życiorysów. Wojciech urodził się w Lutczy, niedaleko Rzeszowa, 26 marca 1894 roku, Klara zaś przyszła na świat w Pigży, 12 kwietnia, sześć lat później, a więc dokładnie na początku wieku. Pobrali się prawdopodobnie w roku 1922, a po śmierci Johanna przejęli majątek w Lubiance.
Majątek ten, niedługo po wojnie został sprzedany. Trafił w ręce odleglejszej rodziny o nazwisku Matłosz, w której posiadaniu znajduje się zapewne do dnia dzisiejszego. O przyczynach będzie czas jeszcze opowiedzieć, na razie poprzestańmy na tym, że u schyłku życia Wojciech posiadał już nie morgi ziemi, a tylko dom z ogrodem, który wówczas znajdował się pod Toruniem, dziś zaś można go zobaczyć w dzielnicy Wrzosy.
Dom ten, po śmierci pradziadka w roku bodajże 1973, przeszedł w ręce jednej z jego córek, która sprzedała go natychmiast i bez namysłu. W efekcie kroku, którego żadną miarą nie można uznać za rozsądny, prababcia Klara resztę życia spędziła tułając się między wynajętym dla niej przez ową córkę pokojem, mieszkaniu drugiej córki w Toruniu i domem Waszej babci Neli. Zmarła 24 kwietnia 1991 roku.
Ów stojący do dziś na Wrzosach dom i ogród, były rajem dziecinnym Waszej Mamy, mającej u progu lat siedemdziesiątych kilka lat.
Poznałem prababcię Klarę nieledwie na rok przed jej śmiercią. Odkryłem wtedy, że ta niezwykle miła, siwiuteńka staruszka włada niemczyzną znacznie lepiej niż językiem polskim, którego zresztą nigdy nie opanowała w piśmie. Wśród wielu kartek z życzeniami, jakie Wasza Mama i ja otrzymaliśmy w dniu naszego ślubu, znalazło się również kilka słów napisanych jej ręką, oczywiście, po niemiecku.
Rozdział trzeci
Dziadkowie
Zgodnie z zasadą, którą milcząco przyjąłem siadając do pracy, liczba opisywanych losów ludzkich zmniejsza się o połowę z każdym pokoleniem. Rzecz oczywista, skoro za punkt kulminacyjny opowieści przyjęto Wasze przyjście na świat. Jeśli opowieść tę przedstawić w formie drzewa genealogicznego, rozległe korzenie, którym przyporządkowane są dzieje Waszych szesnastu prapradziadków zbiegną się w ośmiu węzłach, oznaczających ich małżeństwa, a następnie ośmiu gałęziach potomstwa. Następnie, osiem gałęzi, z których każda oznaczałaby jednego z Waszych pradziadków splecie się w kolejne cztery węzły, z których każdy będzie związany z jednym z Waszych czterech dziadków. W następującym po dziadkach pokoleniu, mówilibyśmy już tylko o dwóch osobach, Waszych rodzicach. Zamierzenia autora Kroniki nie idą tak daleko, toteż zakończymy naszą opowieść na przedostatnim z wymienionych pokoleń.
Jerzy Markowski i Barbara z domu Kucińska (dziadkowie) rodzice Adriana Markowskiego (taty)
Niełatwo pisać o ludziach tak bliskich, jak rodzice, zamykać ich życie w samych tylko faktach i datach. Pół biedy jeszcze, gdy chodzi o czasy z punktu widzenia autora stosunkowo dawne. Tym będzie trudniej, im bardziej zbliżymy się do współczesności.
Mój Tata, a Wasz dziadek, Jerzy Markowski przyszedł na świat 27 listopada 1937 roku w Legionowie, gdzie przez czas pewien, mieszkali jego rodzice. Wczesne dzieciństwo spędził w Soczewce pod Płockiem, do której, jak pamiętamy, jego matka (Wasza prababcia Ania) przeniosła się po wybuchu wojny. W roku 1945 wraz z rodzicami powrócił do Warszawy.
Biorąc pod uwagę nie daty, a realia, jest dziadek Jurek dzieckiem czasów już powojennych. Nikogo z najbliższych nie stracił, spędziwszy lata okupacji w małej mieścinie, na oczy nie widział niemieckiego munduru. Na ślady kul na murach kamienic patrzył inaczej całkiem niż ci, co przeżyli okupację w Warszawie. Jeżeli dotknęło go któreś z wojennych nieszczęść, to jedynie bieda. Jak wspomina, jego ulubioną zabawą było toczenie po podwórku kamienicy na Brzeskiej fajerki, utrzymywanej w równowadze za pomocą zagiętego kawałka drutu. Jedyną zabawką, o jakiej mógł marzyć, była obręcz koła od roweru, ale mało kto posiadał wówczas taki skarb.
W tym miejscu trzeba wykonać pewien skok, a sceneria wydarzeń zmieni się jak w kalejdoskopie. Edukację zakończył dziadek w roku 1957 na maturze w Technikum Łączności nr 1 w Warszawie, mieszczącym się przy ulicy Nowogrodzkiej 45. Przez oczywisty zbieg okoliczności wracamy do adresu, który w tak dramatyczny sposób wpisał się w losy rodziców babci Basi. Co ciekawsze, w życiu dziadka adres ten pojawił się w tym samym mniej więcej czasie, w którym nastąpiło tragiczne w skutkach dla Władysława i Izabelli zdarzenie. Na pierwsze lekcje na Nowogrodzkiej przyszedł dziadek na jesieni roku 1952, czyli na kilka miesięcy przed pożarem na centrali telefonicznej. Na dobrą sprawę, nie jeden raz mógł otrzeć się o rodziców przyszłej żony, w szczególności zaś Izabellę, która po śmierci męża powróciła do pracy w tym właśnie budynku.
Nie ostatnie to ze zrządzeń losu. Podobnie jak pradziadkowie, dziadek Jurek i babcia Basia poznali się na centrali telefonicznej. Była to centrala przy ulicy Pięknej, gdzie babcia pracowała od roku 1956 i gdzie w rok później pojawił się dwudziestoletni wówczas dziadek.
W ten sposób, pisząc zaledwie kilka zdań przebyliśmy całą właściwie epokę. Wystarczy wspomnieć, że kolejne dwa lata spędził dziadek Jurek w wojsku, byśmy znaleźli się u progu lat sześćdziesiątych, które dla piszącego te słowa stanowią granicę własnej współczesności.
O spuściźnie czasów wojny trudno już właściwie mówić. W Warszawie, po zachodniej stronie Wisły, widocznym jej śladem pozostaje samotna ściana Zamku Królewskiego, którego odbudowa rozpocznie się dopiero za kilkanaście lat. Stalinizm także należy już do przeszłości i chociaż walka z sowiecką okupacją zapisze w historii jeszcze wiele znaczących dat, to wszystko powoli zaczyna zmierzać ku lepszemu.
Ślub babci i dziadka odbył się w Urzędzie Stanu Cywilnego przy ulicy Grójeckiej, 5 grudnia 1963 roku. Podróż, zarówno w tę, jak i w tamtą stronę odbyli kolejką WKD (Warszawska Kolejka Dojazdowa, która jeździła kiedyś przez Włochy). Sporo się zmieniało ale świat wciąż był jeszcze bardzo szary. O luksusach nie można było marzyć. Dziadek pracował w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych, z których odszedł w roku 1966, by przejść do Zakładu Usług Radiowo Telewizyjnych przemianowanego wkrótce na Społeczne Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego i Usług. Były to małe państwowe warsztaty, zajmujące się naprawą telewizorów, odbiorników radiowych i podobnego sprzętu.
Po ślubie dziadek i babcia zamieszkali przy ulicy Cietrzewia 3 (dawniej Parkowa), dzieląc dwa pokoje z prababcią Izabellą i siostrą babci Basi, Alicją. Od samych podstaw musieli budować materialne fundamenty życia, zważywszy, że cały ich majątek dałby się zmieścić w niedużej walizce. Tak jakoś rozsądnie i solidnie podeszli do sprawy, że i Wasi rodzice i Wy sami do dziś czerpać możecie z owoców ich pracy.
W 1969 roku kupili samochód, niebieską Syrenę, co było takim wydarzeniem, że jej numer rejestracyjny pamiętam do dziś. Tym właśnie samochodem przemierzyliśmy w latach siedemdziesiątych całą Polskę i większość ówczesnych krajów socjalistycznych. W 1977 roku kupili działkę w Topolinie, niedaleko Nowego Dworu Mazowieckiego, gdzie dziadek Jurek niedługo postawił dom, który do dziś służy nam wszystkim.
Brzmi to z pewnością prozaicznie, lecz w takich właśnie, prozaicznych czasach przyszło przeżyć dziadkom i młodość i dojrzałość. Były to lata kupowanych na raty Syrenek i wakacyjnych wyjazdów nad Morze Czarne, a od ludzi nie najlepiej zarabiających, zdobycie każdej rzeczy wymagało naprawdę żelaznej woli. Dom na działce powstał wcale nie z nowych desek, lecz mozolnie czyszczonych i heblowanych fragmentów ścian pochodzących z rozbiórki baraków, w których mieszkali jeszcze budowniczowie Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina (część z tych baraków do dziś stoi na warszawskim Bemowie. Są to akademiki Osiedla Przyjaźń).
Lata siedemdziesiąte miały być dla pokolenia Waszych dziadków najlepszym i niestety niepowtarzalnym okresem. Nadszedł rok 1980, jedyny jaki pamiętam, gdy w powietrzu unosił się zapach nadziei, a nieznajomi ludzie uśmiechali się do siebie na ulicach. Rok następny zatrzymał bieg czasu na całą dekadę i tak mocno wrył się w ludzką pamięć, że do wszystkich wydarzeń późniejszych inną całkiem trzeba już przykładać miarę.
Spośród wszystkich uczuć, jakie historia dała poznać Waszym dziadkom, najgłębszym chyba jest rozgoryczenie. Nie tak wyobrażali sobie bieg wypadków ludzie, którzy w latach osiemdziesiątych ryzykowali wiele dla sprawy. Ważąc ostateczny bilans tego rozdziału historii, udział Waszych dziadków w tworzeniu Solidarności i konspiracji stanu wojennego uznać wypada tylko za zadośćuczynienie rodzinnej tradycji.
Trudno żyć w czasach przełomowych, gdy ludzkie plany co chwilę niweczone są przez kolejny zakręt historii. Rok 1989 przyniósł zmiany, tyleż korzystne z punktu widzenia dziejów, co straszne dla pokolenia zakorzenionego przyzwyczajeniami w dawnym systemie. Gdy przedsiębiorstwo, w którym pracował dziadek zostało rozwiązane, a pracownikom umożliwiono przejęcie warsztatów naprawczych nie było już sił, by rozpocząć życie od nowa, przestawić tok myślenia na nowe całkiem kategorie.
W 1990 roku dziadek stał się współwłaścicielem warsztatu, którego wcześniej był pracownikiem. Jedyna w zasadzie korzyść z tego przedsięwzięcia była taka, że nie musiał szukać miejsca, w którym mógłby dotrwać do emerytury. Pieniędzy warsztat nie przynosił. Nic też dziwnego, że na emeryturę czekał dziadek z utęsknieniem i zamyślał o przeniesieniu się na stałe na działkę.
Nie najgorszy to wcale był pomysł, choć dom wymagałby poważnych przeróbek. Znając jednak złote ręce dziadka, z pewnością dałby sobie z nimi radę. Jednak owe przenosiny nigdy nie nastąpiły, a dom pozostał w takim, jakim był aż do dnia dzisiejszego.
O babci Basi wspomniano już nie raz, gdy mowa była o prababci Izabelli, a potem jej mężu. Czas uzupełnić tę opowieść o szczegóły, dla których wcześniej nie starczyło miejsca.
Babcia Basia przyszła na świat w pierwszym dniu wiosny, 21 marca 1939 roku. Z czasów wojny w jej pamięci przetrwało kilka zaledwie zdarzeń, opisanych w historii prababci Izabelli. Dodać do nich można to jedynie, że jako kilkuletni malec, babcia spuszczała powietrze z kół stojącego na podwórku przy ulicy Parkowej 3 samochodu esesmanów (tych z Alei Szucha), które to wybryki zostały – jak nietrudno zgadnąć – bardzo dobrze zapamiętany przez jej rodziców.
Do nauki nie miała jakoś babcia szczęścia. Po skończeniu szkoły podstawowej, przy ulicy Parkowej we Włochach, wyjechała do Bolkowa pod Jelenią Górą, by uczyć się w technikum ceramicznym malowania wzorów na porcelanie. Przedsięwzięcie, jak wolno się domyślać, nie pozostawało bez związku z tragiczną sytuacją rodziny. Jej młodsza siostra, Małgorzata także została wysłana do szkoły wikliniarskiej z internatem w jakimś bardzo odległym mieście.
Do Warszawy wróciła babcia Basia już po roku. Przyczyną jej usunięcia ze szkoły nie była jednak niechęć do nauki, a… współczucie, które kazało jej się przyznać do popełnionej przez koleżankę kradzieży rękawiczek. W Warszawie, babcia Basia rozpoczęła naukę w szkole pielęgniarskiej, przy ulicy Lubelskiej, na Pradze. Gdy była już bliska dyplomu, przydarzyła jej się historia podobna całkiem do tej z Bolkowa. Któraś z uczennic wynosiła jedzenie ze spiżarni szkolnego internatu i babcia postanowiła towarzyszyć jej w jednej z takich wycieczek.
Następnych kilka miesięcy babcia przepracowała jako pielęgniarka w szpitalu przy ulicy Działdowskiej na Woli. W końcu, w grudniu 1956 roku, dzięki znajomej ojca została przyjęta do pracy w centrali telefonicznej przy ulicy Pięknej, gdzie, jak pamiętamy, rok później spotkała swojego przyszłego męża. Od roku 1960, aż do emerytury (czyli do roku 1997) pracowała w centrali telefonicznej przy rondzie Wiatraczna na Grochowie.
Ileż to rzeczy chciałoby się jeszcze napisać o moich rodzicach! Ile opisać zdarzeń, od dzieciństwa, do czasów, które możecie pamiętać! Od centrali telefonicznej na Grochowie, chwil, gdy towarzysząc Tacie podczas pracy widziałem, jak niosąc ciężką teczkę z narzędziami wędrował całymi dniami wśród warszawskich mieszkań, poprzez kolejne wigilie Bożego Narodzenia, aż do przeciągających się długo w noc kolacji w zbudowanym przez Tatę domu na działce. Ile chciałoby się opisać obrazów, ile wspomnień! Cóż, musiałby to być nie rozdział Kroniki, a pamiętnik jej autora.
Dziś w roku 2022 dodać mogę jedynie kilka zdań o jej śmieci. Zmarła w trudnym roku 2020, roku pandemii i odwiedzać ją w szpitalu na ul. Banacha, a potem w hospicjum przy ul. Pileckiego w Warszawie nie było łatwo. Umierała od lipca. W szpitalu trzeba się było zapisywać na wizyty, stać w długich kolejkach. W hospicjum także mieliśmy na odwiedziny zaledwie kilka minut.
Nie było nadziei. Gdy odwiedziłem ją przedostatni raz, spała, a ja, głaszcząc jej dłoń mówiłem cicho, że może odejść, że zrobiła już wszystko. Kiedy ostatni raz byłem u niej, była w lepszym stanie. Wychodząc, powiedziałem, że zaraz wrócę. Nie chciałem przedłużać wizyty, licząc na następne. Kilka dni później, w niedzielę, dostałem wiadomość, że odeszła.
Honorata Kornelia Janusz i Jan Dziedzic (dziadkowie)
rodzice Anety Markowskiej z domu Dziedzic (mamy)
Opowiadając o Waszych pradziadkach, Wojciechu i Klarze, nie bez powodu wybiegłem naprzód, by pokazać, jak dzieje ich wpisane są w historię ziemi toruńskiej, gdzie to, co polskie od wieków mieszało się z niemczyzną. Teraz to samo przyjdzie powiedzieć o Waszej babci Neli, która od dziecka niemieckim władała równie dobrze jak polskim i – mimo tragicznych doświadczeń z czasów wojny – miała dla języka i niemieckiej kultury ogromny sentyment.
Honorata Kornelia Janusz przyszła na świat 17 października 1925 roku w Lubiance, jako jedna z córek Wojciecha i Klary. Tam też spędziła i dzieciństwo i młodość, pracując w gospodarstwie ojca.
Pradziadkowie żyli w dostatku aż do 1939 roku, gdy po objęciu władzy przez Niemców, zostali wysiedleni z gospodarstwa, które przekazano bratu Klary. Sytuacji tej nie sposób zrozumieć, bez pewnej wiedzy o czasach i miejscu. Gospodarstwo należące do Polaka było z punktu widzenia Niemców oczywistym łupem i niemieckie pochodzenie żony Wojciecha nie miało tu nic do rzeczy. W tych okolicznościach, prawowitym właścicielem gospodarstwa stał się w mniemaniu Niemców brat Klary, uważany przez nich za rodaka, mimo że jego żoną była rodowita Polka. Dodać trzeba, że jeszcze przed wysiedleniem, w gospodarstwie Wojciecha pojawił się jeden z sąsiadów, Niemiec i grożąc bronią odebrał mu jakieś gospodarskie zwierzę, samo w sobie stanowiące majątek. Wszystko to razem pokazuje w sposób całkiem jasny, że pozornie poprawne stosunki w mieszanej społeczności kryć musiały głęboki jakiś antagonizm, który tylko czekał okazji, by się ujawnić.
Antagonizm, który już na początku wojny podzielił miejscową społeczność nie stanowił reguły pozbawionej wyjątków. Wysiedlenie Wojciecha, jednego z najznaczniejszych w Lubiance gospodarzy nie godziło się nie tylko z polskim pojęciem o przyzwoitości. Sprawę wziął w swoje ręce wójt, Niemiec i przyjaciel rodziny. Wątpliwe, czy jego ingerencję można odczytywać jako wyraz sympatii do Polaków. Z pewnością natomiast był to dowód przyjaźni, silniejszej – jak miało się wkrótce okazać – niż więzy rodzinne łączące Klarę z bratem.
Wójt ułożył sprawy w ten sposób, by w oddanym bratu Klary gospodarstwie mogła pozostać także prababcia z Wojciechem i dziećmi. Taki stan rzeczy nie trwał jednak długo. Pod dwóch miesiącach, Klara i Wojciech zostali po raz drugi wyrzuceni ze swojego gospodarstwa, teraz już przez własną rodzinę. Wkrótce wraz z innymi Polakami z okolicy znaleźli się na toruńskim dworcu kolejowym, skąd mieli zostać wywiezieni na roboty do Niemiec. Wrócili do Lubianki, bo w Toruniu zabrakło wagonów kolejowych, a Niemcy, najwidoczniej odesławszy już do Rzeszy jakąś określoną liczbę ludzi, pozwolili całej reszcie rozejść się do domów.
W tym miejscu trzeba przytoczyć słowa babci Neli, które wystarczą za komentarz do jej sentymentów: I wielka szkoda, że nas nie wywieźli. Nasze życie na pewno inaczej by się potoczyło.
Dach nad głową odzyskali pradziadkowie dzięki wspomnianemu już wójtowi, który i tym razem wyciągnął do nich pomocną dłoń. Doprowadził do tego, że Wojciech mógł zabrać z gospodarstwa niektóre zwierzęta, co w tamtych okolicznościach zapewniało przynajmniej wyżywienie. Następnie, wraz z dobytkiem umieścił ich w jednym z sąsiednich gospodarstw, przed wojną polskich, a w czasie, o którym mowa przejętym już przez Niemców. Wojciech zaczął pracować jako murarz. Położenie pradziadków zaczynało się powoli stabilizować. Niestety, wkrótce miały nadejść kolejne zmiany.
Do Lubianki zaczęli napływać niemieccy osadnicy. Nie sposób dziś odgadnąć, z jakich przyczyn gospodarstwo, w którym znaleźli schronienie pradziadkowie zostało odebrane miejscowym gospodarzom i przekazane przybyłym nie wiadomo skąd Niemcom. Wydaje się prawdopodobne, że był to element jakiegoś szerszego planu, którego celem było wytworzenie na zdobytych ziemiach przewagi ludności rdzennie niemieckiej. Osadnicy należeli zapewne do tej ostatniej kategorii i z punktu widzenia autorów planu stanowili materiał bardziej wartościowy, niż miejscowa ludność niemiecka.
W ten sposób rodzina po raz kolejny została pozbawiona dachu nad głową. Po raz kolejny również odzyskała go dzięki wójtowi, który umieścił Wojciecha i Klarę w starej, nieczynnej mleczarni.
Pradziadkowie znów musieli szukać sposobu na przeżycie. Tym razem z pomocą przyszła im mieszkająca w Berlinie siostra Klary, do której prababcia wysłała list z prośbą o pieniądze. Za przysłane z Berlina 600 marek, pradziadkowie kupili konia. Wojciech został furmanem, co – jak wspomina babcia Nela – zapewniało rodzinie całkiem przyzwoite utrzymanie.
Nie skończyliśmy jeszcze bynajmniej opisywać tego, przez co pradziadkowie i babcia przeszli w pierwszych latach wojny! Czekał ich jeszcze zwrot majątku, a po roku kolejne wysiedlenie i powrót do starej mleczarni!
Na początku lat czterdziestych, babcia Nela zaczęła pracować jako służąca u któregoś z niemieckich sąsiadów. W tym samym czasie uczyła się przymusowo w niemieckiej szkole rolniczej. Kończący tę szkołę egzamin doskonale obrazuje pojęcie władz niemieckich o miejscu przynależnym polskiej ludności. Polegał on na uporządkowaniu grządki w ogrodzie, wydojeniu krowy i ugotowaniu obiadu.
Ostatni rok wojny babcia spędziła pracując jako służąca u prowadzącej wspomnianą szkołę nauczycielki, a następnie w szkole w oddalonej o 6 kilometrów, sąsiedniej wsi. Pracę, zdecydowanie lżejszą niż w gospodarstwie zawdzięczała doskonałej znajomości niemieckiego. Los postawił na jej drodze ludzi przyzwoitych, nie pozbawionych zdrowego rozsądku. Na wieść o zbliżaniu się Rosjan, pozostawiono jej wybór: ucieczkę do Rzeszy albo powrót do domu. Powszechnie przyjęty w tamtych czasach i okolicznościach model postępowania był inny, służący opuszczali Polskę wraz z Niemcami. O zdanie nikt ich nie pytał. Do dziś babcia wspomina długą drogę, jaką przeszła w pewnej mroźnej, styczniowej nocy 1945 roku, by dotrzeć do domu o 6 rano.
Po odejściu Rosjan, rodzina Wojciecha i Klary powróciła na gospodarstwo. Kończyły się czasy bardzo złe, jednak przyszłość miała okazać się także niełatwa. W latach pięćdziesiątych, gdy w Polsce na sowiecką modłę zakładano kołchozy, Wojciech, który ani myślał oddawać ziemi został uznany za kułaka. Oznaczało to przede wszystkim nałożenie obowiązkowych dostaw dla państwa. Kontyngenty, które były w stanie doprowadzić do ruiny nawet najlepsze gospodarstwo, władze stosowały w tamtych czasach powszechnie, by skłonić właścicieli pól do uznania wyższości gospodarki kolektywnej. Wkrótce obciążony w ten sposób majątek trzeba było sprzedać, zamieniając go na mniejszy, a w końcu – na dom i ogródek na dzisiejszych toruńskich Wrzosach.
Porzućmy jednak dzieje gospodarstwa, o którym powiedziano już dosyć i przyjrzyjmy się losom Waszego dziadka, Jana.
Jan Dziedzic przyszedł na świat 24 września 1918 roku. Jak pamiętamy, wywieziony w 1939 roku z Lubianki wraz z matką, całą wojnę spędził w Niemczech. Tam też poznał swoją przyszłą żonę, Wacławę Marciniak, rodem z Żyrardowa. O jego ojcu, wiadomo nam tylko tyle, że zmarł na czas długi przed wojną. Matkę Jan pochował w Niemczech. Oswobodzony przez Rosjan, wracał do Polski podobnie jak pradziadek Tadeusz. Wziął wóz, konia i ruszył na wschód.
W Lubiance czekało na Jana gospodarstwo odziedziczone po rodzicach (a właściwie po matce i nieznanym nam nawet z imienia ojczymie). Dziadek miał się tam jednak pojawić dopiero po roku. Powróciwszy do Polski zamieszkał z Wacławą w Żyrardowie, a następnie zdecydował się na wyjazd na ziemie odzyskane, jak w tamtych czasach nazywano północno-zachodnią część kraju, która przed wojną należała do Niemiec, po 1945 roku natomiast przypadła Polsce.
Przedsięwzięcie było dziełem brata Wacławy, który skłonił dziadka Jana do wstąpienia do milicji, która miała – jak wówczas określał to język propagandy – utrwalać władzę ludową. Po epizodzie tym pozostały kilka stron zaledwie liczące akta, które znajdują się w tej samej instytucji, co i papiery dotyczące pradziadka Władysława Kucińskiego.
O kilku miesiącach, które dziadek spędził na ziemiach odzyskanych nic prawie nie wiadomo. Jedyny pewny fakt pochodzi z relacji babci Neli, która wspomina, że nadzwyczajnym wprost zbiegiem okoliczności Jan Dziedzic schwytał pewnego młodzieńca z Lubianki, ewidentnego ponoć bandytę. Warto przyjrzeć się temu ostatniemu określeniu, słowo bandyta bowiem w Polsce lat czterdziestych całkiem różne przyjmowało znaczenia. Walka z bandami w przypadku milicji i ludowego wojska oznaczała najczęściej ściganie oddziałów Armii Krajowej, szukających w lasach schronienia przed komunistyczną władzą. Oprócz takich, co nie chcieli pogodzić się z sowiecką okupacją były jednak i bandy prawdziwe, szukające łatwego łupu, dla których ziemie odzyskane stanowiły obszar do działania wprost idealny.
Ze wspomnień babci Neli wynika, że z takimi właśnie bandami miał walczyć dziadek Jan, a schwytany przez niego młodzieniec należał do kategorii ludzi, którą bez wahania można nazwać bandytami w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nawiasem mówiąc, schwytanego Jan po cichu wypuścił. By podkreślić niecodzienny zbieg okoliczności dodajmy jeszcze, że był to bliski przyjaciel babci Neli.
Po tym dopiero, jak już wspomnieliśmy, kilka miesięcy trwającym epizodzie, Jan pojawił się w Lubiance. Nie trudno zgadnąć, że wzbudził tam powszechny przestrach, jako że wieść o jego zatrudnieniach na ziemiach odzyskanych zdążyła już dotrzeć do rodzinnej wsi. Na gospodarstwie rodziców zastał Jan swoją starszą siostrę, która ani myślała dzielić się spadkiem. Powędrował więc do Żyrardowa, gdzie czekała na niego Wacława, mająca niedługo urodzić syna, przyrodniego brata Waszej Mamy. Sprawa majątku doczekała się procesu sądowego, jednak gospodarstwa Jan już nie odzyskał, zadowoliwszy się pewną sumą pieniędzy, wypłacaną przez następnych lat kilkadziesiąt.
Dalej – podobnie jak w przypadku całego pokolenia, do którego należeli Wasi dziadkowie – rzeczy potoczyły się prozaicznie. Jan ożenił się z Wacławą i zaczął pracować w zakładach lniarskich w Żyrardowie, a potem w Jaktorowie. Wacława urodziła mu córkę i dwóch synów, a gdy zmarła przy porodzie ostatniego, dziadek poprosił siostrę (tę z Lubianki) by pomogła mu znaleźć kobietę, która zajęłaby się domem i dziećmi. Na ten trudny układ zgodziła się babcia Nela. Ich ślub cywilny odbył się w 1957 roku w Żyrardowie, a kościelny w Bieżgłowie (parafii, do której należy Lubianka). 1 sierpnia 1963 roku urodziło się ich jedyne dziecko, Wasza Mama.
Jan i Honorata mieszkali w Żyrardowie do 1975 roku, gdy dziadek zmienił pracę, przenosząc się jednocześnie do Nowego Dworu Mazowieckiego. Aż do emerytury pracował jako urzędnik w nowodworskim przedsiębiorstwie obrotu surowcami włókienniczymi i skórzanymi.
Nie było łatwo utrzymać czworo dzieci z jednej pensji, toteż w jakiś czas po przeprowadzce do Nowego Dworu Mazowieckiego babcia Nela zaczęła pracować w przedszkolu. Przyznać jednak wypada, że Wasza Mama wychowała się w biedzie i wykształcenie zawdzięczała naprawdę wielkiemu wysiłkowi rodziców.
Nawiasem mówiąc, przedsiębiorstwo, w którym pracował dziadek Jan nie jeden zrodziło majątek. Handel skórami w socjalistycznym przedsiębiorstwie stwarzał wprost bajeczne możliwości każdemu, kto tylko potrafił tak zwaną własność państwową traktować jako dobro niczyje. Jan nie skorzystał z nich nigdy, co wystawia wspaniałe świadectwo jego uczciwości i jest przyczyną tego, że nawet pamiątka po nim żadna nie została. Zmarł nagle, w nocy, 8 grudnia 1985 roku. Wasza Mama była wtedy na drugim roku studiów. Pamiętam wieczór, kiedy dostała o tym wiadomość.
Babcię Nelę widywaliście bardzo często. Odwiedzaliśmy ją w Nowym Dworze Mazowieckim, a i ona spędza u nas kilka tygodni w roku podczas świąt. Całkiem pogodną miała jesień życia.
Zmarła w 2015 roku i została pochowana w Nowym Dworze Mazowieckim. W tym samym grobie, w roku 2020 pochowaliśmy również Waszą Mamę.
Warszawa, sierpień 1995 r. – październik 1999 r.
tekst poprawiany w 2019 r., a następnie 2022 r.
Moje Kochane Dzieci!
Wszyscy jesteśmy w podróży i wszystkich nas u jej końca czeka spotkanie z tą samą Tajemnicą. Życzę Wam, byście przeżyli swoją podróż pięknie i dobrze. Żebyście żyli radośnie i żeby Wasze serca były przepełnione pokojem, byście kochali siebie samych i tych, których spotkacie na Waszej drodze. Bądźcie szczęśliwi!
Tego wszystkiego Wam życzę z całego serca,
Wasz tata
Warszawa, luty 2002 r., 2022 r.
Uzupełnienia
Poprawiwszy ostatecznie tekst w końcu 1999 roku anim myślał, że tyle razy będę powracał do pracy.
W czerwcu 2001 roku Wasza Mama odnalazła w domu babci Neli w Nowym Dworze Mazowieckim teczkę pełną dokumentów dziadka Jana. Zamiłowanie do porządku sprawiło, że wszystkie papiery i fotografie znalazły się w jednym miejscu. Nic dziwnego, że nie odkrywszy ich istnienia wcześniej, Wasza Mama sądziła, że po jej ojcu nic prawie nie pozostało.
Zacznijmy od Waszych prapradziadków.
Wśród szpargałów znajduje się dokument niezwykły. Z wystawionego w 1932 roku, w Radgoszczy (w diecezji tarnowskiej, dekanacie Dąbrowa, a powiecie krakowskim) łacińskiego odpisu świadectwa chrztu dowiadujemy się, że Jan Dziedzic (ojciec Waszego dziadka Jana) był synem Adalberta i Marii z domu Bielat, a rodzice Małgorzaty (z domu Klimowicz) nosili imiona Feliks i Jadwiga z domu Świętek. W ten sposób lista imion i nazwisk wszystkich Waszych prapradziadków została ostatecznie zamknięta. Nie chcąc zmieniać opowieści, umieściłem początkowo imiona i nazwiska w odpowiednich miejscach drzewa genealogicznego i dopiero w 2022 roku wplotłem je również w tekście.
Na tym nie koniec.
Zachował się także odpis świadectwa chrztu Waszej prababci Małgorzaty, w którym znajdujemy jej datę i miejsce urodzenia, 15 kwietnia 1883 roku, Radgoszcz oraz datę ślubu prapradziadków – 7 lutego 1900 roku.
W innym jeszcze dokumencie odnajdziemy datę urodzenia dziadka – 24 września 1918 roku.
Data 1883 wydawała mi się znana. Przeszukałem więc Kronikę i stwierdziłem, że Małgorzata była rówieśniczką Sabiny Marii Kicman z domu Kerber. Zbieżność całkiem ciekawa, bo Małgorzata jest przecież Waszą prababcią, a Sabina praprababcią.
Zaskakujące przesunięcie pokoleń w obu liniach daje się bez trudu wytłumaczyć, jeśli porównamy daty urodzin Waszych dziadków. Babcia Basia (dla której Sabina Kicman była babcią) i dziadek Jurek przyszli na świat w drugiej połowie lat trzydziestych (w 1939 i 1937 roku), podczas gdy dziadek Jan w 1918, a babcia Nela w 1925. Na dobrą sprawę, dziadek ze strony Waszej Mamy Jan Dziedzic mógłby być ojcem babci Basi!
Gdyby Wasza Mama urodziła się w czasie, gdy Jan miał lat trochę więcej niż dwadzieścia (babcia Basia urodziła mnie mając lat 26), mógłbym zamyślać co najwyżej o małżeństwie z jej dzieckiem, jako że musiałaby przyjść na świat w latach czterdziestych! Małżeństwo z Wacławą sprawiło, że Wasza Mama przyszła na świat, gdy Jan miał już lat 45, przez co w rodzinie Dziedziców zgubiło się jak gdyby całe jedno pokolenie.
Kończąc rzecz o prapradziadkach i pradziadkach dodajmy, że Jan Dziedzic (ojciec dziadka), o którym pisząc pierwszą wersję Kroniki wiedziałem tylko, że zmarł jeszcze przed wojną, zakończył życie 31 marca 1923 roku. Data ta znajduje się w dokumentach, związanych z procesem o majątek w Lubiance. Z tego samego źródła dowiadujemy się, że 30 listopada 1923 roku Małgorzata wyszła powtórnie za mąż za Bolesława Winiarskiego (wspomniany wcześniej “nieznany nawet z imienia ojczym” dziadka Jana). Zmarła 17 lutego 1944 roku.
W teczce znajdziemy dokumenty, związane z pracą dziadka Jana w Warszawskim Przedsiębiorstwie Obrotu Surowcami Włókienniczymi i Skórzanymi w Nowym Dworze Mazowieckim. Zawierają one jedną informację bezcenną, przebieg pracy zawodowej Jana Dziedzica od 1945 roku, dzięki czemu możemy podać jako wiadomość pewną i w szczegółach to, co poprzednio było jedynie wzmiankowane na podstawie wspomnień babci Neli.
Od 1 listopada 1945 roku do 31 lipca 1946 Jan Dziedzic utrwalał władzę ludową w podlegającej Państwowemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego w Kołobrzegu placówce Stolniewo-Sławoborze, na stanowisku starszego referenta. Następnie pracował w Państwowym Nadleśnictwie w Romanowie w powiecie kołobrzeskim (1 sierpnia 1946 – 31 grudnia 1946) i w Państwowych Nieruchomościach Ziemskich w Orzycach, także w powiecie kołobrzeskim ( 1 styczeń 1947 – 10 kwiecień 948) jako zarządca majątku. W taki oto sposób przedstawia się cały epizod z życia dziadka, który wcześniej mogłem opisać tylko jako lata spędzone na ziemiach odzyskanych.
Dalszy przebieg pracy dziadka Jana jest już o wiele bardziej monotonny i wiąże się z Zakładami Lniarskimi w Żyrardowie Warszawskim Przedsiębiorstwem Obrotu Surowcami Włókienniczymi i Skórzanymi, a konkretnie jego placówkami w Jaktorowie i Nowym Dworze Mazowieckim.
W ten sposób doszliśmy do końca historii. Kto wie, czy po raz ostatni.
1995 – sierpień 2001 r.
tekst poprawiony we wrześniu 2022 r.
* * *
Przy wigilijnym stole w grudniu 2001 roku, zapytałem rodziców o wspomnienia dotyczące bożonarodzeniowych prezentów. Chciałem się dowiedzieć, co takiego najmocniej zapadło im w pamięć.
Żadnego szczególnego prezentu na Boże Narodzenie Mama jakoś nie mogła sobie przypomnieć. Opowiedziała za to o lalce, którą dostała od przewijającego się w Kronice żołnierza Armii Krajowej, Dziubińskiego.
Musiało to być w początku lat czterdziestych. Mieszkanie przy ulicy Parkowej, zapewne lato. Prababcia Izabella rozmawia przy stole z Dziubińskim, gdy ten ku swemu przerażeniu dostrzega małą Basię siedzącą na balustradzie balkonu (nie można się oprzeć pokusie, sam nie raz – kilkadziesiąt lat później – wspinałem się na tę samą balustradę). Oczywiście, skacze na równe nogi, wypada na balkon, chwyta dziecko i bez namysłu daje porządnego klapa. Basia płacze, nie można jej uspokoić. Następnego dnia Dziubiński przyszedł i wręczył Basi pierwszą w jej życiu i o ile wiadomo jedyną lalkę.
Tacie w pamięć zapadły dwa prezenty. Przede wszystkim dlatego, że miały bardzo krótki żywot. Łyżwy, które dostał na Boże Narodzenie założył tylko raz – natychmiast oderwały zelówki butów. Rower (prezent z innej jakieś okazji) nie wytrzymał spotkania z drzewem podczas pierwszej przejażdżki w Parku Skaryszewskim. Tata śmiał się do łez, wspominając przednie koło zgięte w chińską ósemkę. Takie rzeczy pamięta się najlepiej!
* * *
Poprawiłem szczegóły, dotyczące wojennych perypetii pradziadka Tadeusza, zgodnie z dokumentami, które otrzymałem z Niemiec.
lipiec 2019 r.
* * *
Przeredagowałem tekst, poprawiając mylne informacje, zgodnie ze wspomnieniami Waszego dziadka, a także dodając nowe, które udało mi się uzyskać dzięki narzędziom genealogicznym.
Ustaliłem też ostatecznie listę osób, które w 1945 roku wyjechały do Związku Sowieckiego i osiedliły się we Lwowie. Był to Konstanty Feldman wraz z żoną Katarzyną (z domu Konrad), matka Konstantego (nie znamy ani imienia, ani rodowego nazwiska), ich dzieci Nadzieja z mężem Nikiforem Andruchowiczem (oraz jej siostra nieznanego imienia), a wreszcie dzieci Nikifora i Nadziei – Wiesława, Krystyna i Jan.
Usłyszałem też od Taty historię Konstantego (syna Konstantego Feldmana i Katarzyny). Wydaje się, że w czasie wojny pracował dla Niemców jako tłumacz. W 1945 został zabrany przez NKWD i słuch o nim zaginął.
wrzesień 2022 r.
* * *
Po raz pierwszy w życiu Wybrałem się do Kuflewa. Parafia znajdowała się w Kuflewie i tu także był cmentarz, gdzie chowano zmarłych z Woli Rafałowskiej (jak wiemy, mieszkał tam Jan Nepomucen, Alojzy i Marcin, a zapewne jeszcze kilka wcześniejszych pokoleń Kuczyńskich / Kucińskich).
Dawny cmentarz przykościelny nie istnieje, drugi musiał powstać zapewne na początku dwudziestego wieku, bo najstarszy nagrobek, jaki odnalazłem, nosi datę 1903.
Przed kościołem w Kuflewie stoi figura świętego Jana Nepomucena, ufundowana na czterdzieści lat przed narodzinami Jana Nepomucena Kuczyńskiego.
wrzesień 2022 r.
* * *
Najstarsza w parafii Kuflewskiej, znana mi notatka, dotycząca osoby o nazwisku Kuczyński, mówi o urodzonej w 1761 roku Eleonorze, córce nieznanego ojca i Marianny Kuczyńskiej. Później pojawiają się dzieci Marcina Kuczyńskiego i Ewy (zm.1784), której rodowego nazwiska nie znamy: Regina (ur. 1766), Kazimierz (ur. 1768) i Katarzyna Sieneńska (1770). Kolejne urodzone w tej parafii dzieci o tym nazwisku są potomkami znanego Wam z drzewa genealogicznego Marcina Kuczyńskiego i Marianny Sadowskiej. Pierwsze przyszło na świat w 1785 (a więc rok po śmieci pierwszej żony Marcina), ostatnie, Julianna Konstancja w 1795 roku. Wydaje się jednak, że Marcin Kuczyński miał jeszcze troje dzieci – Jakuba (ur. 1801), Annę i Krystynę (ur. 1804), które urodziły się z tej samej matki, ale w odległej o dwadzieścia kilometrów parafii Dobre.
Jest prawie pewne, że ojcem wszystkich dzieci, od Reginy (ur. 1766) do Anny Krystyny był ten sam Marcin, chociaż daty ich urodzin dzieli 38 lat. Jeśli pierwsze dziecko Marcina przyszło na świat, gdy miał lat dwadzieścia, ostanie mogło urodzić się, gdy był blisko sześćdziesiątki. Skoro jego syn, Alojzy Gonzaga Cyryl mógł mieć z dwiema żonami czternaścioro dzieci (ostatnie urodziło się, gdy przekroczył już pięćdziesiątkę), Marcin mógł mieć dwanaścioro.
Możliwe, że ożenił się nawet po raz trzeci, bo jeśli jest Marcinem Kuczyńskim, który zmarł w Woli Rafałowskiej w 1817 roku, w wieku mniej więcej siedemdziesięciu, lat, jego ostatnią żoną była Katarzyna Tatar. Jak łatwo policzyć, ów Marcin musiał przyjść na świat w roku 1747, co z datami narodzin pierwszego dziecka zgadza się całkiem dobrze.
Kuczyńscy, którzy są Waszymi przodkami żyli w okolicach Kuflewa od polowy osiemnastego wieku (wcześniej, według zachowanych ksiąg parafialnych nazwisko to nie występuje). W 1761 urodziła się tu Eleonora Kuczyńska, w 1762 roku pojawiają się notatki o zmarłych tego nazwiska. Jednak Aloyzy Gonzaga Kuczyński, który urodził się w roku wybuchu rewolucji francuskiej (1789), w pewnym momencie zaczął pisać się jako Kuciński i zmiana ta nastąpiła najpóźniej w 1830 roku.
Nazwisko Kuciński pojawia się w kuflewskiej parafii po raz pierwszy w roku 1830 i to nie z okazji urodzin, ale śmierci. Konkretnie śmierci Mateusza Kucińskiego, syna Aloyzego Gonzagi Cyryla z drugiego małżeństwa z ową Katarzyną, co – według dokumentów – nosiła różne nazwiska, od Ładno do Ładzińska. Nic nie wskazuje na to, by w okolicy ktokolwiek wcześniej używał tego nazwiska.
W 1837 roku przychodzi na świat Paulina Kucińska (czternaste dziecko Aloyzego Gonzagi i szóste z Katarzyny), w 1841 roku rodzi się Stanisław Kuciński, syn Jakuba Kuczyńskiego (brata Aloyzego Gonzagi Cyryla) i Franciszki Orlińskiej (córki Bartłomieja Orlińskiego i Rozalii Trojanowskie), w 1842 roku, Michał Kuciński (kolejne dziecko Aloyzego Gonzagi Cyryla Kuczyńskiego i Katarzyny), który umiera po zaledwie dwóch latach, a w 1871 roku umiera Aloyzy Gonzaga, już jako Kuciński.
Spójrzmy na nazwisko syna Aloyzego Gonzagi, Jana Nepomucena Kuczyńskiego. Rodzi się w 1818 roku, w 1844 żeni się z Zofią Orlińską (jeszcze jako Kuczyński), ale w 1882 roku umiera już jako Kuciński.
Jako pierwszy zmienił nazwisko Aloyzy Gonzaga (najpóźniej w roku 1830). Pozostawił je dzieciom, Paulinie i Michałowi, które urodziły się już po tej zmianie. Jan Nepomucen poszedł w jego ślady znacznie później, dopiero po roku 1844.
Brat Aloyzego Gonzagi, Jakub, urodzony w 1801 roku także zmienił nazwisko, bo jego syn, Stanisław, urodzony w 1841 roku, został zapisany jako Kuciński.
Koligacje to temat na całą osobną rozprawę, bo przy tej liczbie dzieci, jaką ludzie zwykli mieć w owych czasach, linie mnożyły się w nieprawdopodobny wprost sposób. Nie mam aż daleko posuniętych ambicji, by śledzić te wszystkie związki, nie sądzę też by było to komukolwiek potrzebne. Oczywista prawda jest taka, że każdym dziś żyjącym człowiekiem jesteśmy w jakiś sposób spokrewnieni, wystarczy cofnąć się o kilka, kilkanaście, albo i kilkadziesiąt pokoleń.
wrzesień 2022 r.
…
P.S. Historia Rodziny dla dzieci spisana część I:
Nota galerii GA.PA: Autor – Adrian Markowski, pisarz, poeta, dziennikarz, redaktor, autor niezwykłego zjawiska w polskiej literaturze ostatnich lat – zbioru opowiadań POEMAT “SĄSIADY”.